przybierało kolor chabru, upiększało się miryadami mrugających ocząt i tak zrozumiale przemawiało do zbiedzonej duszy Klimki.
Cały dzień wystawał pod gorącymi promieniami, wieczorem wyprowadzał konie na paszę i nie przywiązywał ich, tylko spęta i puści swobodnie na skoszoną łąkę. Sam zaś rzucał się pod krzak, lub pod mędel żyta i wpierał oczy w niezmierzony błękit niebios.
Wyniosłe niebios sklepienie, zamykające się w niewidzialnej dali, przykrywało zmordowany świat i podbudzało, nęciło Klinikę niezmąconym swym spokojem, przemawiało do niego niezrozumiałej treści słowami, rozjątrzało zbiedzoną duszę i budziło wspomnienia z zamierzchłej przeszłości.
Czasami zdawało mu się, ze czujne jego ucho słyszy jakieś poszepty, jakąś niebios rozmowę, umyślnie do niego skierowaną. Wtedy odrywał się myślami od ziemi-macochy, zlewał się duszą z wszechświatem w jedność i nie czuł swojej samotności, tej szarej, bezkresnej, ciemnej samotności, którą surowy los go obdarzył. Źródło uczuć uciszało się, myśli bujały świetlistemi niebios drogami i dawały zapomnienie rzeczywistości — nie czuł krzywd życiowych...
Dobrze było Klimce rozmawiać tak z wszech-
Strona:Czerwony kogut.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.
— 36 —