Nie mający roboty parobcy usiedli przy młocarni na drugiej stronie odryny, jak najdalej od słomy i ćmili fajki.
Matasa cały dzień nie było w domu. Od samego rana gdzieś wyszedł. Do letnich robót donajął jeszcze jednego stałego robotnika, ażeby nie trzeba było wciąż szukać rąk do pracy.
Był to jeszcze młody chłopak, średniego wzrostu, lecz życie już zrobiło z niego bezwstydnego hulakę, awanturnika. Od najwcześniejszych lat wzdragał się pracować, tylko w ciężkich chwilach życia biorąc się do roboty. Wszyscy znali go i wszyscy jednem imieniem nazywali: parobek żydowski — Żydowin.
Ujrzał Klimkę, krzątającego się koło uprzęży, i rzekł głośno do innych parobków:
— Ot, dobre czasy dla Matasa nadeszły: pierze Klimkę, bo pierze, a ten tylko oblizuje się.
Klimka podniósł głowę od uprzęży i spojrzał na Żydowina rozgorączkowanym wzrokiem. Coś zajęczało w jego piersiach, pożaliło się i spłynęło gorącemi falami krwi do prawie już uspokojonej głowy. Niewymownie go zabolało, że obcy człowiek wtrąca się do jego osobistej sprawy, że takie popychadło ośmiela się drwić z najtajniejszego bólu jego życia.
Strona:Czerwony kogut.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.
— 38 —