Porzucił uprząż na wozie i poszedł spokojnie ku siedzącym parobkom. O trzy kroki od nich przystanął, przekornie wpił się oczyma w Żydowina i spytał go szorstko:
— A tobie co do tego, że mnie piorą?
Żydowin zmieszał się, nie zdobył się na rychłą odpowiedź, a Klimka ciągnął tym samym tonem:
— Ja tobie nie wytykam, że jesteś żydowskiem popychadłem, że pod płotami się wycierasz i żeś z karczmy zrobił sobie kościół. Czego ty się mną frasujesz?
Żydowin zrozumiał, że z Klimką nie można żartować, i natychmiast zmienił rozmowę.
— Czyż ja śmiałem się z ciebie? — próbował przypodchlebić się jemu. — Jednego ja nie rozumiem, jak to ty tak pozwalasz gospodarzowi... Jakie prawo ma on ciebie bić?
Klimka milczał. Złość i ckliwość go opanowały. Gniewało go, że obcy człowiek mu przypomniał, że go bezprawnie krzywdzą. Wstyd mu zarazem było, że ten, przez wszystkich popychany i zbezczeszczony człowiek litował się nad nim, kiedy żaden z tych ludzi nigdy ani jednem słowem nie wyraził mu swego współczucia.
Chciał coś rzec, ale nic nie powiedział, zawrócił się na miejscu i poszedł.
Strona:Czerwony kogut.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.
— 39 —