Wieczorem, gdy wyprowadzał konie na nocną paszę, podszedł ku niemu Żydowin i przymawiał się, że razem z nim pojedzie. Klimka zerknął na niego i odparł węzłowato:
— Jak sobie chcesz.
Wyjechali obaj.
Odświeżona po deszczu ziemia swobodniej oddychała i jeszcze milej przemawiała Klimce do duszy. A myśli niespokojne były. Jak opętańcy, rzucały się po głowie, skarżyły się tej cichej nocy, poco je zbudzono ze spokojnego snu, poco zmuszono znowu warować, kiedy tak dobrze było w ciszy i spokoju.
Żydowin właśnie w tej chwili przemówił do niego:
— Hej, Janie, Janie! Czy to w Matasowej sadybie koniec świata!
Klimka milczał. Wewnętrzna walka nieświadomie głosiła mu, że ten człowiek jest przez jakieś złe bóstwo przysłany, że wkrótce całe życie jego ulegnie zmianie na gorsze, że w najbliższych dniach staną się straszne rzeczy.
A Żydowin ciągnął:
— Gdyby tak na mnie, cisnąłbym wszystko do dyabła i poszedłbym w szeroki świat.
Nie wytrzymał Klimka i zapytał:
— Dalekoś zaszedł: od żydowskich drzwi do karczmy.
Strona:Czerwony kogut.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.
— 40 —