Żydowin nie czuł się urażonym. On już przywykł do tego, że wszyscy mu wymyślali, i obojętną mu już była niesprawiedliwość ludzkiego języka.
— A gdybym tylko tak daleko był zaszedł — odpowiedział. — Lecz ja wolny, niczem nieskrępowany — i, wpierając oczy w Klimkę, dodał: — i nikt nie ośmiela się mnie palcem tknąć.
— A na św. Jana komu Sapieżyskie łobuzy skórę wygarbowały? — zapytał Klimka.
— Na św. Jana? Pijanemu, widzisz, rozmaicie się zdarza. Nie pij, nikt ciebie nie ruszy.
— Ja nie piję.
— Jak kto rozumie.
— Po kiego dyabła ty tu mnie kazania wygłaszasz? — szorstko spytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę i nagle wynurzył swą myśl tajemną:
— Ja, uważasz, za takie czyny nie darowałbym.
Klimka wypuścił z ręki sznur, do którego, klęcząc, wiązał konie, wyprostował się i zawołał na niego:
— Idź do domu, pókiś zdrów, i nie ucz mnie, co mam robić.
— Czego ty teraz drzesz się?
Strona:Czerwony kogut.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.
— 41 —