— Ja tobie mówię — zasyczał wściekły Klimka — idź do stu dyabłów, bo jak wezmę mścić się, to zacznę od ciebie.
Przywiązał konie, zarzucił siermięgę na plecy i odszedł od Żydowina.
Położył się pod krzakiem i puścił wskrzeszonym myślom wodze. Posępne, krwawe były te myśli. Ten włóczęga znowu zbudził w nim to, co on z tak wielkim wysiłkiem, tak żmudnie stłumione, ukołysał do snu. Jedna po drugiej wtargały myśli do głowy i drwiły z wszystkich jego wysiłków i z tej jasnej radości, że nic już się nie powtórzy. Nadzieje zbladły i zatarły się, z paszczy wstrętnej przeszłości wyzierała krzywda i wołała do niego drwiącym głosem:
— Głupcy wszystko znoszą... Dzieci tylko nie potrafią zdobyć się na zemstą...
Rozpogodzone z wieczora niebo zrana zachmurzyło się znowu, a na śniadanie zaczął padać deszcz.
Matas rozejrzał się i zawołał na pastuszka:
— Biegnij do Kliniki, niech pędzi konie do domu. Widocznie cały dzień będzie padało, przemłócimy trochę ograbków.