— No, popamiętasz ty mnie!... Zabiję! zabiję! — wołał boleśnie i, jak gdyby instynktownie czując swą niemoc, syczał i wrzeszczał:
— Spalę! Z dymem pójdziesz, ty ropucho!
Zebrał konie i poprowadził do maneżu. Pędzał konie cały dzień, nie jadł nawet obiadu. Pod wieczór Magdzia wcisnęła mu w kieszeń siermięgi kawał kiełbasy i chleba. Podszedł do niego Żydowin i z namiętnem zadowoleniem w oczach przemówił:
— Chłop z ciebie!
Klimka spojrzał na niego z podełba; tyle nienawiści, tyle bólu było w tem spojrzeniu, że Żydowin aż zląkł się i, ukrywając lęk, dodał:
— Choć raz.
— Idź do dyabła! — zasyczał Klimka. — Bo...
Zaperzył się i Żydowin:
— Co się drzesz! myślisz, ze mnie przestraszysz?!
— Ja ciebie nie straszę, ale ty nie właź mi nieproszony w drogę.
— Widziałeś go!
— Jeszcze nie widziałeś, lecz mogę pokazać się.
— Nie takie mleczaki pokazują.
— Mówię tobie po ludzku: ruszaj swoją drogą.
Strona:Czerwony kogut.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —