trwożne... Zamilkła orkiestra koników polnych i darmo jej wyczekujesz. Nietoperz przelatuje ponad głową i blizką jesień wróży.
Wszystko wokół odpoczywa, milczy.
A tam, daleko, polami, przez jarzyny sunie jakiś szary cień. Szybkimi, nerwowymi kroki idzie wprost na paszę.
Klimka podnosi co pewien czas głowę i pyta sam siebie:
— Kto to może iść?
Wpatrywał się uważnie w ten posuwisty cień na tle nocnego światła, a rozigrana myśl zgadła:
— Magdzia!
Naraz krzaki zakryły cień. Za chwilę Magdzia stała już obok Klimki.
— Poco ty tu? — zapytał zdziwionym głosem, nie podnosząc się z ziemi.
Magdzia milczała. Prawą ręką ściskała pierś, oddychała ciężko i rozglądała się bojaźliwie.
— Tu nikogo niema — zapewniał Klimka, gdy zauważył jej niepokój.
Magdzia usiadła obok niego.
— Widzisz... ledwo mi się udało... tak śpieszyłam... bałam się, żeby kto... żeby nie zobaczył — mówiła z wielkiemi przerwami.
— Nie potrzebne to wszystko.
— Tak dawno rozmawialiśmy...
Strona:Czerwony kogut.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —