— Ja tobie tak postawię, że ciebie Berel nie pozna! — rzucił Klimka.
— Irytuj się, ile chcesz, a mnie zdaje się, że nikomu nie wolno człowieka krzywdzić.
— Przeklęty kaznodzieja!...
— Jak mnie ojciec niewinnie sprał, wyszedłem z domu i po dziś dzień nie wróciłem — pochwalił się Żydowin.
Jak gdyby kto nożem dźgnął Klimkę w samo serce. W głowie momentalnie zbudziły się roje myśli i wrzały, plątały się, popychały jedna drugą, aż zmęczone umilkły. Wtedy podniosła się jedna, uprzykrzona, i tak rozgłośnie zaśmiała się wzgardliwym śmiechem w piersi, że Klimka upadł na duchu i nie ośmielił się nawet Żydowinowi spojrzeć w oczy, takim wyrodkiem wydał się sam sobie.
— Co tu dziewuchy słuchać — ciągnął Żydowin — ona zawsze oszuka człowieka i tyle.
Ledwo widzialną bólu nicią powlókł się ton tej odpowiedzi.
— Jakiej dziewuchy?
— No, a tej twojej kochanki...
— Co! — nie swoim głosem wrzasnął Klimka. — Ona moją kochanką! Kto tobie mówił? Jak ty mogłeś... — już nie władał sobą. Niesprawiedliwe skrzywdzenie dziewczyny tak go zabolało, że nie rozumiał co robi
Strona:Czerwony kogut.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
— 51 —