Głuchym jękiem zabrzmiała cudza zniewaga w jego piersi i zmieszała się z ową starą — jego krzywdą. I jak gdyby na razie jaśniej uczyniło się, że czara krzywdy ludzkiej pełna po brzegi, że krzywdzą nietylko czynnie, lecz umieją jeszcze inaczej człowiekowi dopiec, aby podwoić jego utrapienie.
W czasie obiadu, jak zwykle, siedział sam jeden na swojej kłodzie, zdala od wszystkich. Nie napraszał się do kupy, bo nie chciał nikomu narzucać się i nic go tam nie ciągnęło. Zdaleka słuchał rozmowy i śmiechów, lecz nic nie mógł zrozumieć. Wewnętrzną gorączką trawiony, patrzał na tych ludzi, jak gdyby z innego świata, jak gdyby dopiero dziś należycie żądło ludzkie odczuł, jak gdyby pierwszy raz w życiu ujrzał tych ludzi takimi, jakimi oni naprawdę byli...
— Pójdę!... Teraz to już pójdę! — szeptał w nim jakiś obcy głos.
Lecz on nie słyszał, a gdyby był usłyszał, to nie pojąłby zaraz, nie zrozumiał, kto i poco w nim ten bunt zażega.
— Pójdę... nie pozostanę dłużej...
Przemówił do siebie półgłosem i tuż usłyszał głos Magdzi:
— Idź, Janeczku, idź, drogi... idź prędzej...
Strona:Czerwony kogut.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.
— 52 —