cywał wszystko naprawić, lecz ocknął się i smutnie, jak gdyby czegoś serdecznie żałując, przemówił do siebie:
— Nie długo już... nie długo...
Nagle, przez zrywający się wiatr, rozległ się głośny świst.
— Znowu! — z przekąsem przemówił Klimka, lecz odpowiedział takim samym świstem.
W parę minut stanął obok niego Żydowin.
— Ledwo cię znalazłem... ciemno, nic nie widać. — Po chwili dodał, siadając obok Klimki: — Wiatr się zrywa, będzie deszcz.
Długo milczeli obaj. Żydowin rozciągnął się obok Klimki, zawinął się w siermięgę i, leżąc na wznak, śledził rozproszone szarych chmur łachy, które, jak zwiastuny, śpieszyły w dal z wieścią o blizkim deszczu. Po chwili odezwał się:
— Jak te chmury... jak te chmury...
— Co jak te chmury? — poczekawszy chwilę, zapytał Klimka.
— My z tobą. Całe życie, od kołyski, tułamy się po szerokim świecie...
— Gdyby tylko dla chleba człowiek się tułał, dla odzieży... — nieznacznie zagadał Klimka.
— Właśnie, gdyby tylko dla chleba...
I Klimka legł na wznak, skierował stęsknione
Strona:Czerwony kogut.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.
— 55 —