oczy w niebo, jak gdyby swych krzywd ujścia tam szukał. Już nie gniewał się na Żydowina, przynajmniej teraz tak mu się zdawało. Przeczuwał w nim takiego samego, a może jeszcze okrutniej, przez wszystkich krzywdzonego, zahukanego i sponiewieranego człowieka, jakim był sam. Nikt za nimi nie ujmował się, nikt z nimi nie współczuł, oni też nie czynili o to zabiegów. Krwawemi krzywdy rysami zapisały się ludzkie stosunki w piersiach obu.
W życiu Klimce przyświecał choć jeden pogodny promyk, którego on nie spostrzegł, ani odczuł. Dopiero w ostatnich dniach ukazała mu się Magdzia inną i patrzał na nią teraz inaczej.
— ...Porzuciłem rodziców... z własnej woli — jakimś wewnętrznym bólem trawiony, zaczął opowiadać Żydowin. — Siedem lat, jak nikogo ze swoich nie widziałem... Chciałbym pójść, rodzinne strony odwiedzić — lecz jakiś dyabeł nie puszcza, powstrzymuje... Do swoich nie chodzę pracować, tylko latem, gdy zatęsknię do pól, do łąk, do kosy i do tej naszej piosenki...
Zamilkł i błądził oczyma po horyzoncie. A myśli pędziły jedna za drugą, falami przelewały się, jak gdyby chciały jak najprędzej dotrzeć do tej, którą zbolała pierś rodziła.
— Żydowin! — zaśmiał się głucho. — Ina-
Strona:Czerwony kogut.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —