czej nikt mnie nie nazywa... Ciekawym, czy pamiętają imię, nazwisko... Poszedłem od nich precz, to już ani ludzkiego imienia nie chcą zapamiętać, w ich trąbkę nie dmucham, to już nie ich człowiek...
Coś skurczyło się w piersi Klimki, zmalało do ledwo widzialnych kształtów. Dotychczas zdawało mu się, że on jest najnieszczęśliwszem stworzeniem na świecie. A teraz... Chciał przemówić do Żydowina, lecz nie mógł się na to zdobyć. Słowo współczucia uwięzło mu w gardle, tylko gorzki jakiś uśmiech na ustach je uzewnętrznił.
— Wydziedziczonych los — rzekł, lecz zaraz spostrzegł się, że niepotrzebnie odzywał się.
Żydowin nie słyszał. Szukał w niezmierzonej głębi swych bólów najdotkliwszych i, jak skąpiec, rozkoszował się nimi; radował się, że ten cios w niego, a nie w kogo innego trafił.
— Żydowin!... — powtórzył jeszcze raz po długiej pauzie. Poleżał jeszcze chwilkę. Nagle się porwał i, nie powiedziawszy ani jednego słowa, poszedł przez pola, swą krzywdą i zbudzonym bólem wiedziony.
Niebo zajaśniało błyskawicami i przemówiło deszczem.
Strona:Czerwony kogut.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.
— 57 —