Matas od samego rana wściekał się, bo deszcz lał i nie puszczał robotników w pole. Myślał o młocce, ale brakowało ludzi. Magdzia jeszcze nie wstała: niedomagała trochę; Żydowina pochwycili tej nocy; myśleli, że powróci zrana.
Klimka przyprowadził konie zziębnięty, mokry, wpuścił je do stajni i poszedł do świronka przebrać się. Potem prędko pobiegł do chaty pokrzepić się czemś ciepłem, bo Matas już zaganiał wszystkich do maszyny.
Matasowa nalała do misy zimnego barszczu, wrzuciła trzy kawałki słoniny i postawiła na stole. Chciwie zabrał się Klimka do barszczu, lecz spochmurniał po pierwszej łyżce.
— Możebyście zagrzali — proszącym głosem zwrócił się do gospodyni — zmarzłem, jak pies, aż trzęsie całego.
— Ognia niema — odrzekła Matasowa.
— Ja zaraz rozpalę — zawołał.
— A jakże! niema czasu na mitręgę.
— Prędko zagrzeje się...
— Żryj bez wymysłów! — zawołała złośliwie.
Niewymownie zabolało to Klinikę. Porwał