łyżkę i cisnął na środek izby, aż się rozleciała na kawałeczki. Matasowa już chciała coś powiedzieć, gdy nagle rozwarły się drzwi i ukazał się Matas.
— Będziesz mi się tu, durniu, rozbijał! — zawołał.
— Niech dadzą jeść coś ciepłego, to nikt nie będzie się rozbijał — wysilał się na spokojną odpowiedź.
— Żryj, co masz pod nosem, i idź konie zaprzęgać — strofował Matas.
Klimka sięgnął po czapkę i, zostawiwszy jadło, zabierał się do odejścia. Przystanął we drzwiach i odciął się:
— Ja nie jestem waszym psem: póki nie dostanę ciepłej strawy, nie pójdę do roboty.
Z temi słowy otworzył drzwi.
W najwyższej złości Matas porwał z ławy pralnik i cisnął w parobka. Pralnik uderzył o próg i pękł.
Szał jakiś opętał Klimkę. Zziębnięty, niewyspany, głodny poszedł do stajni, wyprowadził konie, zaprzągł i, usiadłszy na progu maneżu, naprawiał bat.
Wkrótce przyszedł Matas z oliwiarką, otworzył skrzynię od maszyny i jął smarować.
W okamgnieniu dojrzał w głowie Kliniki plan: podejść do nachylonego Matasa, powa-
Strona:Czerwony kogut.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —