się rozmaitymi głosami, a postanowienia jeszcze nie było...
Sam jeden leżał Klimka i już wiedział, że dziś, za parę godzin, uczyni coś strasznego, nieludzko-bezwstydnego, że musi to uczynić i koniecznie dziś, a jeżeli nie — to już nigdy — a nie wiedział jeszcze co zdoła uczynić — co uczyni...
Niepewnością czynu nękany, wstał, wyszedł z odryny i nawet uśmiechnął się do słońca. W głowie taka nieprzebrana moc myśli a żadnej wyraźnej. Jaźń, jak wąż kusiciel, szepce:
— Już nie ujdziesz... stanie się dziś...
Zjadł śniadanie, przypchnął wóz do świrna, pomógł Matasowi znieść worki z żytem, zaprzągł konie i poszedł sobie. Odchodząc, usłyszał:
— Jedź do młyna.
— Nie pojadę.
Po chwili:
— Konie wyprowadź na łąkę za krynicą.
Nic nie odpowiedział.
Zanim zebrał sznury, ociosał kołki, przyprowadził konie z pola — przeszło więcej niż godzina czasu. Gdy wszystko uporządkował, opanowała go jakaś nerwowa ruchliwość. Trzeba było tylko wsiąść na konia i jechać, lecz nie. Chodził po podwórzu nerwowymi krokami, to
Strona:Czerwony kogut.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.
— 63 —