Wybiegła Magdzia i ujrzała dym, walący przez szpary w drzwiach i przez dach. Ognia jeszcze nie było widać. Przypomniała sobie, że trzeba narzędzia rolnicze ratować, wybiegła za dom i niezwykle gromkim głosem zawołała na robotników.
Sąsiedzi, flisacy, mężczyźni, kobiety, kto tylko żył, śpieszyli z pomocą sąsiadowi. Wszystkie nieporozumienia i kłótnie zniknęły wobec nieszczęścia. Z wszystkich osad, z brzegu Niemna zbiegło się około stu łudzi i, jak kto mógł, tak dopomagał.
Jedna tylko Magdzia rzucała się od jednych ku drugim. To moczyła prześcieradła dla stojących na dachach i ratujących inne zabudowania, aby ich uchroniły od piekącego skwaru, to wynosiła nawóz ze stajni i rzucała na dachy, żeby nie dopuścić ognia do reszty zabudowań. A poprzez ten wrzask głośniejszym jękiem wył w jej sercu żal po większej stracie:
— Klimka... Jan... Jan...
Klimka przywiązał konie, nie śpiesząc się powracał do domu i patrzał na ten zamęt, którego sam był sprawcą. Na dachu szalała w kłębach czarnego dymu wszechpożerająca pieśń »czerwonego koguta«, snopami iskier wzbijała się w pogodny dzień i wzywała uśpionego snem niemocy koguta Klimki do wspól-
Strona:Czerwony kogut.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.
— 65 —