nego pienia, do wyrazu owej żywiołowej potęgi, co wiekami w piersiach ludzkich śni prabytu baśń, ludzkiej wartości bajkę... Wszedł na podwórze, zaraził się powszechną nerwowością i rzucił się do pracy odważniej od wszystkich.
Powracając z młyna, ujrzał Matas kłąb czarnego dymu i, jak gdyby uderzony nagłą myślą, porzucił konie i pobiegł w górę. Wpadł, nieszczęściem gnany, na podwórze i szukał tam chciwemi, krwią nalanemi oczyma Klimki.
Ujrzał go, gdy ten wlókł z dymu uprząż, zawył, jak zraniony zwierz, wpadł na niego, porwał na ręce i niósł prosto do ognia, wołając:
— Pal się, ropucho, razem!
Ze wszystkich stron zbiegli się ludzie i ledwo-ledwo wyrwali Klimkę z zaciśniętych ramion Matasa.
A sucha odryna trzeszczała. Zapalił się tuż stojący maneż i tak wielki był skwar, że wkrótce poczęły dymić i inne zabudowania. Studnie wypróżniły się i pozostał tylko nawóz i szlak nawozowy. Jedynie lekki wiatr, dmuchający od zabudowań w pole, pomógł resztę zagrody uratować.
Kobiety uwijały przy świrnie i domu mieszkalnym: w niespełna pół godziny oba budynki były próżne, nawet święci zdjęci ze ścian. Próżne stały zabudowania i czekały na ogień.
Strona:Czerwony kogut.djvu/72
Ta strona została uwierzytelniona.
— 66 —