Szedł szerokiemi polami, przystawał, rozglądał się, jak gdyby czego szukał. Ciężar jakiś leżał na duszy, taki ogromny ciężar, jakiego nigdy jeszcze nie czuł. A w głowie próżno, tak pusto, jak w leśnem wypalenisku zimową porą, gdy ziemię głęboki śnieg pokryje.
Tylko jedne nogi służyły, lecz i one często przystawały, zdawały się szukać miejsca, gdzieby mogły wypocząć.
Słońce już zachodziło za Rudszilisem, zmrok pomału wyłaniał się z podziemi, jak jaki zły duch pełzł do swojej ofiary cichymi, zdrętwiałymi, lecz nieuniknionymi kroki. Dymy pożogi rozściełały się po okolicy i rozpostarły się pomiędzy górami, niby lekka, przeroczysta chmurka. Swąd pożogi dolatywał zdaleka.
Klimka poszedł ku leżącemu w dolinie miasteczku, usiadł na kamieniu i zapatrzył się w roziskrzone ognie miasteczka.
Zmęczona, bezsilna myśl zaczęła się budzić. Ognie, które widział, przemówiły do niego po swojemu.
Teraz zdawało mu się, że te światełka to rodzącej się jaźni objawy w ramionach ciemnej nocy; że to te nieugięte ludzkiej duszy rogi, na których człowiek przez całe życie nosi swą wartość ludzką...
Z tajemnic nocy, z państwa mroku wyrywają
Strona:Czerwony kogut.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.
— 68 —