się słabiutkie światełka z wszechobejmującej nocy ku drodze prabytu. Jak błyskawica, gdy czarną nocą przeszywa mroki i na moment rozjaśnia horyzont, tak jaźń objawia się i przemawia do zgnębionej, lecz nie martwej duszy ludzkiej...
Teraz zbudziły się myśli i puściły się w tan. Jedna leciała przez drugą, jedna drugą deptała, lecz żadna nie stała się jaźnią.
Nagle usłyszał zdala pogwizdywania, ciągle przerywane, zawodzące, jak gdyby ktoś kogoś ścigał po polach.
Nie obejrzał się, nie spojrzał skąd to i kto tam. Siedział nawpół zdrętwiały, opanowany przez nieposłuszne i niezrozumiałe myśli.
Pogwizdujący zbliżył się, stanął o parę kroków i przyglądał się uważnie. Klimka drewnianym ruchem zwrócił się ku przybyszowi.
Przybyły poznał go i lekki, bolesny, ledwo widzialny o zmroku uśmiech przeleciał przez jego twarz i zaraz zgasł. Klimka nie zauważył tego. Poznał Żydowina, lecz ani jeden, ani drugi nie odezwali się.
W gnębiącym mroku milczenia obu dusze ich pocichu rozmawiały między sobą. Od pamiętnej nocy dobrze poznały się wzajemnie, lecz słowa nie przechodziły przez spieczone
Strona:Czerwony kogut.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —