wargi. Duch chciał zatrzymać w sobie to, co on jeden tylko wiedział.
— Skąd? — nie wytrzymał Klimka.
— Z góry.
— Poco?
— Patrzyłem na pożar.
Klimka milczał. Jak gdyby coś w nim poruszyło się i ból zbudziło.
— Głęboko sięgnąłeś — dobitnie wymówił Żydowin.
— Ile się dostało, tyle sięgnęło się.
— Szeroko zahaczone! — zazdrośnie dodał.
— Na długo wystarczy i tego.
I znowu zamilkli obaj.
— Dokąd? — zapytał Klimka.
Żydowin milczał chwilkę, lecz zaraz, jak gdyby coś postanowił, zaczął:
— Wściekłość drugi już dzień nęka... miejsca sobie znaleźć nie mogę...
Klimka słuchał uważnie. Nagle Żydowin zbliżył się, usiadł obok na drugim kamieniu i, jak gdyby opętany, zaczął wywnętrzać się:
— Odszedłem... w tę noc odszedłem... wściekłość ogarnęła, nie byłbym wytrzymał...
Klimka zauważył, że Żydowina mocno czuć wódką. Instynktowo wstrząsnął się w duszy, lecz nic nie rzekł, tylko słuchał dalej.
Strona:Czerwony kogut.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —