— I ty zbudziłeś się... krzywdę wyrównałeś... boleśnie, po męsku zemściłeś się... A ja... ja nie podołam, nie mogę... jak stary pies, nawet nie szczeknąłem... wyszedłem cicho...
— Ty od rodziców odszedłeś — zauważył Klimka.
— Od rodziców! — powtórzył gorzko. — A rodzice to nie mogą katami być? — Wtem coś sobie przypomniał, pomilczał chwilkę i ciągnął dalej:
— Idziem teraz obaj — — we dwóch lżej będzie.
Jak gdyby kto nim rzucił, porwał się Klimka z miejsca i, nie spojrzawszy na Żydowina, skierował się do domu.
— Moja droga w inną stronę — przemówił, odszedłszy kilka kroków.
Żydowin też porwał się z miejsca i odpowiedział:
— I ja z tobą!
— Nie! ja sam jeden pójdę.
Długo jeszcze stał Żydowin i patrzał za Klimką. Coś zabolało w piersi jeszcze bardziej, niż zwykle; coś rzewnie zapłakało w tajnikach duszy i poleciało głuchem, przytłumionem echem w niezmierzone tajniki duszy.
Strona:Czerwony kogut.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.
— 71 —