— Nie czekaj, Magdziu, nie... nie powrócę... Beze mnie będzie tobie lepiej...
Rozmowa nie kleiła się. Wstał, poszedł do świronka, ubrał się odświętnie i powrócił do Magdzi.
Na wschodzie zaczynało świtać.
— No, Magdziu, bądź zdrowa i... choć ty jedna nie przeklinaj Klimki — przemówił zbolałym głosem.
— Nie będę przeklinała, Janeczku, nie — głos jej drżał.
— Krzywdzili... krzywdzili mnie twoi rodzice — — nie oni jedni krzywdzili. Nie ścierpiałem, nie wytrzymałem i podniosłem rękę... i oto, co zrobiłem — uśmiechnął się boleśnie. — Myślałem, że Bóg wie co uczynię, a nie uczyniłem nic... Spaliłem budynek, zboże, narzędzia — i tyle... Tylko spaliłem, więcej nic...
Zerwał się, obejrzał, jak gdyby ostatniem wejrzeniem żegnał się z temi miejscami.
— Pójdę... pójdę i będę szukał, gdzie ludzie w zgodzie żyją...
Przyszli oboje do rogu sadu i stanęli. Tutaj musieli rozstać się na zawsze.
Rzewność opanowała Magdzię i dziewczyna już nie tłumiła łez.
— Nie płacz, Magdziu, nie warto... Łzami nic nie wskórasz. Ja nigdy nie płaczę...
Strona:Czerwony kogut.djvu/80
Ta strona została uwierzytelniona.
— 74 —