— Odejdź, nie dotykaj! — zawołała, odpychając jego ręce.
Zaczął wmawiać, że przejdzie, że jutro będzie lepiej.
Ale lepiej nie było. Dwa dni i dwie noce męczyła się Róża. Gdy ból na chwilę się zmniejszał, dumała dalej swą smutną dumkę. I wtedy, jak i tam na łące Pagraużyni, brzmiało w jej uszach: »Pustka... pustka!«...
Tęskniła do swego syna.
— Gdybyż on był tutaj, przy mnie!... gdybyż choć raz jeszcze przytulić go do serca... raz jeszcze spojrzeć w tę twarzyczkę najdroższą!... — dumała Róża, a ból wracał znowu i jeszcze większy, jeszcze straszniejszy.
— Józiutek!... synku mój! — wołała sztywniejącemi ustami, lecz on, ten jedyny jej synuś, nie słyszał wołania konającej matki. On był daleko od niej, w drugiej wsi, gdzie go oddała na pastucha. Może w tej chwili i on wołał matki, siedząc gdzieś sam w polu z bydłem, zziębnięty, głodny, lejąc gorzkie łzy... sieroce.
I umarła tak samotna i nie zapłakał nad nią nikt. Cicha, sztywna leżała w swej białej trumnie... Jak ten liść jesienny... I tylko zdawało się, że mocno zaciśnięte usta miały ogłosić jakąś gorzką, w tajemnicy trzymaną krzywdę.
Strona:Czerwony kogut.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.
— 93 —