— Serdeczna ty! Najdroższa! Jedyna!
W tej chwili wspomniał Zofię; czy nie zdrada to niebieskiej kochanki dla ziemskiej? Nie! Nie było w tem zdrady, kochał w obu, niebieskiej i ziemskiej, jedno jedyne.
— Więc odejdziesz i nigdy już, nigdy, nigdy nie zobaczymy się — powtarzała Marynka, płacząc; nie były to już jednak, niedawne gorzkie łzy, a przeciwnie, słodkie, kojące łzy miłości.
— A jeśli zobaczymy się, czy nie porzucisz mnie?
Pochyliła się ku niemu niżej jeszcze, tak nisko, że twarz jej miał tuż przy swojej i czuł na twarzy jej oddech.
Patrzyli na siebie, milcząc, i znów przypominali się niby i poznawali wzajemnie, jakby poprzez sen jakiś bezpamiętnie dawny, a wielokrotnie prześniony. Uśmiechy ich zbliżały się wciąż do siebie, aż wreszcie zlały się w pocałunku.
— Rodzona ty moja! Rodzona! Rodzona! — powtarzał, jakby w tem jednem słowie mieściło się wszystko, co czuł. — Przeżegnaj mnie, Marynko, bo ja, widzisz, idę także i za siebie i za ciebie także....
— Dlaczego za mnie?
— Potem się dowiesz.
— Nie możesz teraz powiedzieć?
— Nie mogę. Przeżegnaj mnie.
— No! Chrystus z tobą! Chroń go, wspieraj, ratuj! Matko przeczysta! — błogosławiła go temiż słowami, co niegdyś Zofia i pocałowała go z macierzyńską już tkliwością.
— Tak, Matka! Matka przeczysta — myślał — rodzinna ziemia matka! Matka i oblubienica razem. Na mękę krzyżową, na śmierć; za nią, za Rosyę, Matko przeczysta...