Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/107

Ta strona została przepisana.

płomieniowi i tak był piękny w owej chwili, jak jeszcze nigdy.
— Wy, młodzi, nie macie żadnego wyobrażenia o żołnierzu rosyjskim, a ja go znam na wylot — przemówił wtedy sztabskapitan Jakubowicz, chuderlawy, smagły, jak cygan, z głową obwiązaną czarną opaską z powodu postrzału, który dostał w bitwie jako kaukazki bohater. — Szynki rozbijać, od tego trzeba zacząć — objaśniał. — Skoro się dobrze spiją, żołnierz chwyci za bagnet, a chłop za siekierę. Grabić będą cokolwiek, ale to nic. A wtedy puścić należy czerwonego koguta, to jest podpalić miasto na czterech rogach, aby i prochu nie użyć, bo to wymysł niemiecki, i pójść do cerkwi, wynieść z nich chorągwie i urządzić pochód do samego pałacu carskiego. Wtedy bez wystrzału weźmiemy cara i jego rodzinę, ogłosimy republikę i wszystko będzie skończone.
— Doskonale! wybornie! to dopiero po naszemu, do dyabła z filantropią — ryknął zapamiętale kniaź Szczepin-Rostowski. — Tylko prędzej! prędzej! Szkoda czekać jutra. Zaczynajmy zaraz, natychmiast. — Skoczył i wszyscy skoczyli, jakby naprawdę gotowi byli lecieć, tylko nie wiedząc gdzie i po co.
— Co wy sobie myślicie, panowie! zmiłujcie się. Cóż będziecie robić w nocy. Żołnierze śpią i nie wstaną aż do chwili przysięgi. Czyż nie widzicie, że Jakubowicz żartuje.
— Nie! nie żartuję i cóż tu, proszę was, wygląda na żart — uśmiechnął się dwuznacznie Jakubowicz.
— O nie, przyjaciele. Przystępując do wielkich czynów, nie możemy uciekać się do niskich środ-