nosić. Słowem twarz dziwna i prawie straszna. Ta znów była to twarz prosta, miła, prawie dziecięca, a tylko żałośnie smutna, aż się jej serce ściskało, jakby przeczuwając, że człowiekowi temu grozi jakaś bieda, jakby śmiertelne niebezpieczeństwo. A wszystko było jakieś ciemne i mętne, jakby odczute przez sen.
— A wie pan? że się was trochę boję przemówiła, spoglądając znów na niego ukradkowo i badawczo, może się tak lubicie wyśmiewać, jak Iwan Iwanowicz.
— Puszczyn! przedobry człowiek i nie trzeba się go bać, a mnie także nie — odrzekł Golicyn.
— Pan także dobry?
— A wy jak myślicie Maryńko! Przepraszam, Maryo Pawłówna.
— Nie szkodzi! Wszyscy mi mówią Maryńko! Nawet nie lubię, jak mi kto mówi Maryo Pawłówna.
Spojrzała mu prosto w oczy i uśmiechnęła się, on także. Uśmiechali się do siebie i czuli oboje, że ten uśmiech zbliża ich i że zbliżenie to wzrasta — niepohamowane, radosne razem i smętne, jakby po długiej rozłące przypominali sobie i poznawali się na nowo. Nagle ona odwróciła się, poczerwieniała znów i pochyliła głowę, ale z pod długich spuszczonych rzęs, Golicyn podchwycił przebłysk wstydliwej pieszczoty, nie dla niego być może przeznaczonej, mniejsza dla kogo, może dla wszystkich, jak promień słoneczny, który pieści wszystko, na czem spocznie.
— Już niech mi książę daruje — mówiła — nie podnosząc jeszcze oczu, ale jestem strasznie dzika. Zawsze sama i sama byłam w moich Czeremuszkach, więc i zdziczałam; oduczyłam się z ludźmi mówić, wszystkiego się boję.
Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/11
Ta strona została skorygowana.