Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/113

Ta strona została przepisana.

— Cóż to jest, na kogo krzyczysz — pytał Jakubowicz, tak zdumiony, że się nawet nie obraził.
— Na ciebie! Tak, na ciebie. Milcz i nie waż się o tem mówić. Patrz oto u mnie — pogroził mu pięścią i nie dokończył, choć chciał widocznie jeszcze coś dodać.
Wkońcu jednak machnął tylko ręką, mrucząc coś pod nosem o paplach, mielących językiem i powrócił do swego spaceru, jak gdyby nic nie zaszło, chodząc znów tam i napowrót z twarzą senną, miarowo, jak wahadło.
— Lunatyk — pomyślał Golicyn.
— Czego on się ciska — zawołał Jakubowicz na dobre rozłoszczony i chciał się rzucić za Kachowskim, lecz Rylejew zatrzymał go za rękę.
— Zostawcie go w spokoju, czyż nie widzicie, że on sam nie wie, co gada.
W tej chwili Kachowski znów wszedł do gabinetu. Jakubowicz spojrzał na niego i splunął.
— Pfu! Waryat, wystrzegajcie się go Rylejew, bo narobi wam jeszcze biedy.
— Mylicie się Jakubowicz — przerwał spokojnie Golicyn. — Kachowski jest przy zdrowym rozumie i powiedział to, co należało powiedzieć.
— Jakto należało! Co należało? Mówcie przecie do rzeczy, albo niech was dyabli biorą.
— Dość się już nagadaliśmy, im mniej powiesz, tem więcej zrobisz.
— Cóż to? Czy i wy Golicyn oszaleliście?
— Słuchaj pan, jam nie amator kłótni, ale jeśli pan koniecznie chce.
— Dajcież pokój, właśnie znaleźli czas na spory — przemówił Rylejew z tak gorzkim wyrzutem, że się obaj odrazu opamiętali.