Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/114

Ta strona została przepisana.

— Macie słuszność, Rylejew — rzekł Golicyn — ranek mędrszy od wieczora, jutrzejszy dzień nas osądzi, a teraz pora iść do domu.
Powstali wszyscy, a z nimi gospodarz, który wyprowadzał ich do przedpokoju, gdzie rosyjskim zwyczajem w futrach i szynelach zatrzymali się jeszcze na rozmowie. Zbudzili poprzednio chrapiącego Filka i wyprawili go do kuchni, żeby im nie zawadzał. Mieli wszyscy uczucie, że rozmowa o carobójstwie splątała na nowo ich zamysły, skutkiem czego nic nie postanowili i w przyszłości nie postanowią.
— Środki działania nasze nieokreślone i niepewne — zaczął Bateńkow.
— To trudno, nie możemy robić repetycyi — odparł Bestużew.
— Wojska wyjdą na plac, a potem zobaczymy, co wypadnie i postąpimy według okoliczności — mówił Rylejew.
— Teraz niema co krytykować; słuchać musimy rozkazów naszego naczelnika; ale gdzież on sam jest? Gdzie się przed nami ukrywa?
— Trubecki dziś trochę niezdrów — odparł Rylejew.
— Ale czy będzie jutro na placu?
— Cóż wy Bestużew! Pocóż te wątpliwości — upomniał go Rylejew.
— Teraz panowie spuśćmy się na Boga, niech On sam rozsądzi — rzekł Oboleński. — My z Bogiem, tylko z Bogiem.
Jakubowicz, Bestużew i Bateńkow wyszli razem; Golicyn i Oboleński zostali jeszcze w przedpokoju, żegnając się z Rylejewem. Kachowski, który wciąż jeszcze spacerował, zmiarkował wreszcie, że mieszkanie opustoszało, wyszedł więc