Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/121

Ta strona została przepisana.

— A już dziewiąta i nikogo niema.
— Nikogo.
— Gdzież się podzieli?
— Nie wiem.
— A cóż Rylejew?
— On lubi długo spać.
— Otóż to właśnie, bylebyśmy nie przespali wolności Rosyi. — Zaczęli razem spacerować, czekając czy kto nie nadejdzie, lecz nie było nikogo.
— Ja już pójdę — rzekł Puszczyn.
— A dokąd? — spytał Golicyn.
— Do domu — odparł Puszczyn i odszedł, a Golicyn spacerował dalej tam i napowrót.
Baba w zamarzłej odzieży, z twarzą zsiniałą od zimna, płukała bieliznę w przerębli. Stary latarnik spuścił na bloku latarnię ze słupa, obryzganego jeszcze letniem błotem i nalewał konopnego oleju do blaszanej lampki. Wędrowny przekupień rozkładał na skrzyni miętowe cukierki w kształcie rybek białych i różowych i karmelki, ulane w postaci żółtych i czerwonych kogucików. Chłopak z mleczarni, w brudnym fartuchu, z pustym koszykiem na głowie, wpatrywał się natrętnie w Golicyna, wiedząc może z doświadczenia, że tam, gdzie taki pan wyczekuje, nadejść może za chwilę i dama. Ta ciekawość malca dokuczyła Golicynowi tak, że zeszedł z Nadbrzeżnej na admiralski bulwar.
I tam jednak skoro zaczął chodzić po jednej stronie chodnika, ukazał się z drugiej strony jegomość w czarnych okularach i dziwacznym płaszczu, który spoglądał na niego tak, jakby chciał zapytać: »No cóż będzie, co?«, a potem mijając go powtórnie, jakby odpowiadał: »Co będzie, to będzie, a pogapimy się«.