Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Mało nas! Golicyn, och, jak mało.
— To nic, w każdym rasie trzeba było zacząć, przypomniał Rylejewowi, właśnie jego słowa.
— Tak! Trzeba było choć na minutkę, jesteśmy wolni, zawołał Rylejew.
— A gdzieś Trubecki? Przypomnieli sobie nagle.
— Czort jego wie, przepadł, jak pod ziemię skrył się.
— Zląkł się widocznie i przepadł.
— Jakże tak można panowie, czyż możemy zaczynać bez dyktatora, zafrasował się Rylejew.
Tu za stalowym murem bagnetów bezpiecznie było jak w fortecy, a przytem zacisznie i ciepło od mnogich oddechów ludzkich. Od żołnierzy szedł zapach koszarowy razowego chleba, tytoniu i siermieżnego sukna; paniczyk Odojewski woniał przednią perfumą z parmeńskich fiołków, a mieszanina tych dwóch zapachów wydała się Golicynowi symbolem zjednoczenia.
Członkowie tajnego związku ściskali się, całowali po trzykroć, jak na Wielkanoc. Twarze ich były tak zmienione, że patrzyli na siebie, jakby oglądając się po raz pierwszy. Mówili pospiesznie, porywczo, przerywając sobie wzajemnie, często bez związku, jak w malignie, lub pijanem odurzeniu.
— No cóż, Saszka! Dobrze idzie, nieprawda? — pytał Golicyn Odojewskiego, który nie zdążył dojść do domu z kawiarni, gdyż po drodze dowiedział się o buncie i natychmiast przybiegł na plac.
— Doskonale, Golicyn! Wspaniale! Nigdy się nie spodziewałem, że tak świetnie pójdzie — odparł Odojewski, poprawiając szynel, przyczem