Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/152

Ta strona została przepisana.

— Poszedł precz! do czartowej matki! — krzyknęli żołnierze i to z taką złością, że książę Michał pojął wtedy dopiero co się święci i pobladł nagle. Koń jego jakby także zrozumiał, zadrżał i spłoszył się.
W wązkim przesmyku między dwoma czworobokami, Moskiewskim i morskiej floty, miotał się w jedną, to w drugą stronę Wilhelm Küchelbeker, trzymając w ręku wielki pistolet, ten sam co był upadł w śnieg i zamókł. Rozpinał to zapinał płaszcz, aż wreszcie zrzucił go całkiem i został tylko we fraku, długi, niezgrabny, krzywoboki, cienkonogi, podobny do postrzelonej czapli.
Voulez vous, faire descendre Michel? — spytał tuż przy nim głos jakiś bardzo znany, lecz dziwnie zmieniony, przyczem zdało mu się nagle, że wszystko, już kiedyś było.
Je le veus bien mais ou est il donc — odparł ktoś drugi.
— Czy nie widzicie? Ten w czarnym pióropuszu.
Mrużąc krótkowzroczne niebieskie oczy, równie smętne i marzące, jak wtedy, gdy rozmawiał z kolegą i przyjacielem Puszkinem, o Szillerze, o miłości i sławie, Puszczyn wziął na cel księcia Michała. Nagle uczuł, że ktoś go trąca w łokieć. Obejrzał się i obaczył dwóch żołnierzy, którzy nic nie rzekli, a tylko pokręcili głowami. Puszkin zrozumiał, że tego nie należy zabijać.
— Czekajcie-no dzieci, niedługo się to wszystko skończy — przemówił znów tensam znany głos i Küchelbeker pomyślał znów, że to już kiedyś było, podniósł do nosa swój wielki pistolet i oglądał go jakby ze ździwieniem.