Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/153

Ta strona została przepisana.

— A wiecie? zdaje się, że naprawdę zamókł — rzekł żałośnie.
— Tyś sam przemókł, mój ty absolutny absolucie — odrzekł Puszczyn, klepiąc go po ramieniu. W tej chwili zbliżył się i Golicyn i począł się przysłuchiwać.
— Zdaje się, że my tu wszyscy panowie nie jesteśmy na sucho — uśmiechnął się jadowicie Kachowski.
— A wy sami co? Wszak strzelacie najlepiej z nas — przemówił Puszczyn.
— Mam dwóch na sumieniu, to chyba będzie dosyć! a będzie jeszcze trzeci — rzekł Kachowski.
Golicyn zrozumiał, że ten trzeci to będzie Mikołaj.
W głębi admiralskiego bulwaru i placu senatorskiego, w pobliżu zbuntowanych czworoboków, zatrzymała się wielka, ośmiokołowa kareta, z rozłożystym kozłem, przypominająca staroświeckie kolasy. Z karocy tej wysiedli dwaj starcy z zalęknionemi twarzami, obleczeni w cerkiewne szaty. Jednym z nich był metropolita Serafim Petersburski, drugim Eugeniusz Kijowski. Któryś z jenerałów porwał obu władyków z pałacowej cerkwi, gdzie sposobili się do odprawienia podług zwyczaju nabożeństwa z powodu wstąpienia na tron, wsadził ich do karety dodawszy im dwóch dyaków i przywiózł na plac. Staruszkowie, postawieni w tłumie, przed placówką strzelców, nie wiedzieli co począć i szeptali coś do siebie bezradnie.
— Nie idźcie tam, bo zabiją — krzyczeli niektórzy z tłumu.
— Idźcie do nich z Bogiem — zachęcali inni — to wasz duchowny obowiązek, nie Bisurmanie to przecież, a swoi, chrześcijańscy ludzie.