Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/160

Ta strona została przepisana.

coś do stojącego na przedzie batalionu Preobrażeńców.
— Mówię im, wasza cesarska mość, żeby się durnie nie kłaniali kulom.
Nie skończył jeszcze tych słów, gdy cesarz sam uchylił głowę. Na blade policzki Mikołaja wystąpiły dwie krwiste plamy, spiął konia ostrogą, a ten wyskoczył wraz z jeźdźcem, poza róg parkanu.
Wtedy cesarz zobaczył buntowników i oni go ujrzeli i krzyknęli:
— Ura! Konstanty!
Padła z ich strony salwa, lecz i teraz mierzyli widocznie umyślnie przez wierzch, szczędzili go. Kule gwizdały mu nad głową, jak rzemienie, które świszczą, lecz nie spadają, a w gwiździe tym był jakby chichot. »Tchórzysz sztabskapitanie Romanow!« Spiął znów konia ostrogą, ten porwał się dęba i poniósłby jeźdźca przed sam front buntowników, gdyby nie jenerał adjutant Wasilczykow, który chwycił za uzdę.
— Pość! — krzyknął z wściekłością cesarz.
Lecz tamten trzymał mocno i nie puściłby choćby ten opór miał go życia pozbawić; wierny był »rab«.
Wreszcie palce cesarza, trzymające cugle, rozluźniły się, osłabły i udało się Wasylczykowowi zawrócić konia, który pokłusował w tył. Mikołaj nie zdawał sobie sprawy ze swego stanu, lecz doświadczał tych samych uczuć co w dzieciństwie, gdy, chroniąc się przed burzą, wsuwał głowę pod poduszkę. Opamiętał się dopiero, wyjechawszy na plac przed zimowym dworcem i zrozumiał, że wyjaśnić powinien sobie i drugim, dlaczego odjechał z tego strasznego miejsca. Zawezwał więc