Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/167

Ta strona została przepisana.

opadł na kamienny stopień ogrodzenia, zgiął się, skulił, a oparłszy łokieć na kolanach, przycisnął ręce do skroni, łkając głucho:
— Zawsze sam... sam... sam jeden.
Patrząc na niego Golicyn, zrozumiał, że jeśli jest wśród nich człowiek gotowy duszę nawet własną zgubić dla sprawy ogólnej, to właśnie Kachowski, zrozumiał także, że niczem ukrzepić go, ani pocieszyć nie można; pochylił się tylko ku niemu i pocałował go w milczeniu.
— Panowie! chodźcie zaraz! Oboleński wybrany dyktatorem, złożymy radę wojenną — objaśnił, zbliżywszy się do nich Puszczyn, tak spokojnie, jak gdyby nie byli na placu rewolucyjnym, lecz w jadalnym pokoju Rylejewa przy herbacie.
Narzucono Oboleńskiemu dyktatorstwo prawie przemocą. Jako jeden z trzech członków zarządu tajnego związku, starszy rangą adjutant gwardyjskiej piechoty, miał on prawo do dyktatury bardziej, niż kto inny, lecz zato najbardziej ze wszystkich, nie chciał brać na siebie władzy. Długo się wzbraniał, lecz widząc, że stanowcza odmowa z jego strony, może zgubić sprawę, przyjął wreszcie i nakazał zwołanie rady wojennej. Zwoływali tą radę i zebrać jej nie mogli; członkowie wezwani szli i zatrzymywali się w drodze, jakby zamyśleni, wciąż jakby pod wpływem urzeczenia bezczynu.
— Czego my stoimy Oboleński? Na co czekamy — Pytał Golicyn, znalazłszy się przy stole ustawionym pod sztandarem, w środku czworoboku.
— A cóż mamy robić? — odparł Oboleński, opieszale i jakby niechętnie, jak gdyby myślał o czem innem.