A potem zeskoczył ze stołu, wymachując szablą.
— Teraz właśnie trzeba iść do ataku i zabrać im armaty.
Wszyscy zwrócili się do Oboleńskiego, czekając komendy, lecz on milczał, nieruchomy, ze spuszczonemi oczyma, jakby nic nie wiedział i nic nie słyszał. Golicyn chwycił go za rękę.
— Oboleński, co tobie?
— O co chodzi?
— Jakto! Czy nie widzisz, że armaty pod nosem i zaraz strzelać będą.
— Nie będą! Mówię ci, nie odważą się.
Armaty stały mniej jak o sto kroków od powstańców, pod komendą podpułkownika Anienkowa, który był członkiem tajnego związku. Łatwo było dopaść ich i zagarnąć, to też Golicyna chwycił gniew.
— Ależ to waryacya! czysta waryacya! Co ty wyprawiasz?
— Uspokój się Golicyn, ja już wiem, co robię. Niech oni zaczną pierwsi, a my potem, tak trzeba.
— Dlaczego trzeba? Mów przecie, przestań bredzić — wołał Golicyn coraz bardziej rozwścieczony.
— Posłuchaj Golicyn — przemówił Oboleński, wciąż jeszcze nie podnosząc oczu. — Za chwilę przecie umrzemy razem; nie gniewaj się gołąbku, że nie umiem wyrazić, co czuję. Nie potrafię powiedzieć, a tylko wiem, że tylko tak trzeba, nie inaczej, jeśli my z nim.
— Z kim?
— O nim zapomniałeś? — przemówił Oboleński, podnosząc oczy z cichym uśmiechem, a wtedy z kolei Golicyn opuścił wzrok.
Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/169
Ta strona została przepisana.