Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Ból ostry, jak od pchnięcia nożem, przeszył mu nagle serce, ten sam ból, to samo pytanie, które już słyszał. Z nim czy przeciw niemu? Wszak przez życie całe o tem tylko myślał, żeby w takiej chwili być z nim, a oto chwila nadeszła, a on zapomniał.
— Nic to! Golicyn, nic! Wszystko będzie dobrze, wszytko będzie dobrze — przemówił Oboleński. — Chrystus z tobą, Chrystus z nami wszystkimi. Może być zresztą, że my nie z nim, za to on to już napewno z nami. A co się tyczy ataku — dodał po chwili — to się nie bój. Pójdziemy na bagnety i napewno nie stchórzymy, a zobaczymy już co będzie. No, a teraz czas nam na front. Już jaki jestem, to jestem, a zawszeć dyktator — rozśmiał się wesoło i podniósłszy szablę ruszał na front, a za nim wszyscy.
Dobiegłszy do linii, obaczyli kłusującego do nich od strony armat, jenerała Suchozaneta. Zatrzymał się przed placówką strzelców, do których przemawiał coś, wskazując ręką w stronę cesarza. Żołnierze przepuścili go.
— Dzieci! — przemówił Suchozanet, stanąwszy przed linią moskiewskiego pułku. — Działa na was obrócone, lecz monarcha łaskawy lituje się nad wami i daruje wszystko, jeśli natychmiast złożycie broń.
— Suchozanet! a gdzież konstytucya? — wołano do niego z czworoboku.
— Przysłany jestem tu z łaską cesarską, a nie dla układów.
— To ruszaj do dyabła z powrotem.
— I przyślij kogoś zacniejszego od siebie.
— Sztychem na niego dzieci. Bij! zabij!
— Nie tykajcie podleca! Szkoda na niego kuli.