Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Oczy ich spotkały się i jakby znikł nagle między nimi społeczny przedział, porozumiewali się wzrokiem, nie jak poddany z monarchą, lecz jak człowiek z człowiekiem.
— To przecie swoi, Sasza! Dziecięce ciałko Saszy.
»Zostaw«, chciał krzyknąć Mikołaj, lecz czyjaś straszna ręka zdławiła mu gardło.
Bakunin wyrwał z rąk ogniomistrza lontowy palnik i sam go założył na puszkę z prochem. Gruchnęła salwa, zagrzmiał ogłuszający huk ze straszliwem grzechotem, lecz kartacze przeleciały górą ponad głowami tłumu. Nóż opadł, lecz nie wraził się w ciało ofiary, a ześliznął się mimo.
Czworobok nie drgnął i trwał, krzepko oparty na skale Piotrowej, bez ruchu, niezachwiany, jak owa skała. Tylko na salwę armatnią odpowiedział głuchy trzask karabinowego ognia i tryumfalne okrzyki.
— Ura! ura! ura! Konstanty.
A wtedy jak woda przeobraża się w parę od dotknięcia rozpalonego do białości żelaza, tak lęk cesarza przerodził się w szaleństwo wściekłego gniewu.
— Drugie pal — krzyknął i huknęła druga armatnia salwa.
Obłok dymu rozesłał się nad tłumem, lecz po krzykach rozdzierających, przeraźliwych piskach i straszliwych jakichś odgłosach, jakby mokrego mlaskania, poznał Mikołaj, że kartacze padły w sam środek tłumu. Nóż wraził się w ciało, a skoro dym rozprószył się, obaczył cesarz, że czworobok stoi wciąż jeszcze nieruchomy a tylko wydzieliła się z niego mała gromadka, która biegła pędem do ataku.