Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/177

Ta strona została przepisana.

trzymanej przez boginię sprawiedliwości na frontonie senatu, opadli do podnóża posągu, a kilku zwaliło się z dachu, opadłszy z głuchym łoskotem gumowych piłek na bruk Mostowej ulicy i znalazło śmierć na miejscu. Mimo to, tłum, zebrany na placu, ani drgnął.
— Ura, Konstanty! — wrzasnęły wyzywająco tysiączne głosy.
— Za mną, dzieci! Formuj szyk do ataku! — zakomenderował Oboleński, podnosząc szablę.
— A może on i miał słuszność — pomyślał Golicyn. — może oni w samej rzeczy nie poważą się strzelać, zabraknie im tchu w ostatniej chwili. Przestali, przeczekali zwycięstwo, a teraz my pójdziemy na bagnety i zabierzemy im armaty. Lecz w tejże prawie chwili padła druga salwa i pierwsze szeregi Moskiewskiego pułku legły skoszone, dalsze, mimo to, trzymały się jeszcze, natomiast tłum rozbiegał się, rozpływał, jak mrowisko, nadeptane i zduszone nogą ludzką. Część uciekała ulicą Galerną, część Nadbrzeżną, tu wielu, natknąwszy się na poręcz ogrodzenia Newy, padało w śnieg. Inni wreszcie biegli w stronę koszar konnej gwardyi, lecz i tu przyjęła ich salwa działowa z bateryi wielkiego księcia Michała Pawłowicza. Biegnący powiewali białemi chustkami i czapkami, lecz mimo to strzelano do nich z obu stron. Ludzie miotali się, tłoczyli i dusili się wzajemnie. Trupy padały szeregami, waliły się na siebie, tworząc całe stosy. Wkońcu, nie wiedząc, gdzie uciekać, tłum zawirował na miejscu w obłędnej trwodze, a kartacze miażdżyły go, druzgotały ciała i ćwiartowały, tak, że wreszcie bryzgać poczęła krew i oderwane szmaty ciał latały, podskakiwały urwane ręce i nogi, a