Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/214

Ta strona została przepisana.

Otrząsnął się ze zgrozy, bo zdało mu się, że to nie on sam, a tamten drugi w zwierciadle chichocze i szepcze mu.
— Sztabs-kapitanie Romanow, to przecież ty.


ROZDZIAŁ III.

— Marynko! — rzekł Golicyn, otwierając oczy.
Pierwszy to raz ocknął się przytomny, po długiej malignie, w czasie której czuł, że ona jest przy nim i męczył się tem, że nie umie jej nazwać.
— Co, Waleryanie Michajłowiczu, co mój miły — odrzekła Maryńka, nachylając się nad nim i zaglądając mu w oczy z trwożną radością. — No! powiedz co? co? co? — pytała, usiłując pojąć jego życzenia.
Chciał ją spytać co się z nim dzieje i gdzie jest, lecz był tak osłabiony, że bał się mówić, by nie zwalić się znowu w bezdenną czeluść bezpamięci, z której zaledwie się wynurzał. Sam próbował przypomnieć sobie i pamięć mu wracała, lecz po chwili gubił ją znów, myśli jego rwały się jak zetlała przędza, rozpraszały w drobiazgach. Uwagę jego zajęły liczne flaszeczki z receptami, stojące na nocnym stoliku, plama świetlna woskowej świecy, ocienionej jedwabną umbrelką, jednostajne cykanie kieszonkowego zegarka, prawdopodobnie własnego, który leżał przy nim na nocnym stoliku.
— Która godzina? — przemówił nakoniec z ostrożnym wysiłkiem.
— Pół do siódmej — odpowiedziała Marynka.