Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/226

Ta strona została przepisana.

łez. Porządkowała pokój, zmiatała okruchy, ustawiała systematycznie flaszki z lekarstwami, zabrała naczynie od śniadania, wymyła je, wytarła, poprawiła ogień w piecu żelaznym hakiem, aby nie gasł w głowniach, lecz płonął jasnym płomieniem.
Golicyn śledził ją w milczeniu, każde jej poruszenie, młode, krzepkie, a zręczne, harmonijne, jak muzyka, tak że wszystkie najpowszedniejsze czynności, które dokonywała, stawały się jasne i świąteczne, jak ona sama. Uczuła widocznie na sobie wzrok jego, bo się obejrzała, uśmiechnęła i przyszła do niego, by przysiąść na krawędzi łóżka.
— No co?
Słoneczny promień rozdzielał ich, jak przejrzysta tkanina upięta w ramach, a w błękitnawo żółtem świetle krążyły złote pyłki, jakby rozpląsane w zawrotnym tańcu. Marynka pochylając się ku niemu, weszła głową w ów promień, a Golicyn zauważył, że czarne jej włosy przesycone słońcem, stały się rudo ogniste, z czerwonym niemal odblaskiem, niby agat oglądany przez rubinową szybę.
— Patrzcie! rude! zaśmiała się Marynka, patrząc na swoje loki i sama się zdziwiła.
Golicyn uniósł się nieco i dzielący ich dotąd promień, zjednoczył ich, a gdy skłoniła niżej jaszcze głowę, ujął ręką pukiel jej włosów i przycisnął go do ust. Zapach włosów dziwnie upajający, odurzył go jak mocne wino, bijąc mu do głowy.
— Nie trzeba! jak można włosy! zawstydziła się Marynka, poczerwieniała i odebrała mu z rąk swój czarny pukiel. Golicyn pobladł nieco i opadł na poduszki jakby w niemocy. Miał zawrót głowy