Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/230

Ta strona została przepisana.

O takich rzeczach myślał, siedząc w biurze adjutantury za parawanem. A w końcu nie myślał już o niczem, tylko czuł, że gorączka pali go coraz bardziej. Płomień świec raził go w oczy jakby rznąc ostrzem, nawiedzały go majaczenia i zdawało mu się, że siedzi w swej celi więziennej, z oczyma utkwionemi we drzwi, które się zaraz otworzą, by wpuścić Nataszę, tak samo, jak w czasie owej zjawy.
Drzwi się otworzyły i wszedł Benkendorf.
— Proszę wejść! — rzekł, wskazując ręką i puszczając go przodem.
Rylejew wszedł. Cesarz stał w drugim końcu pokoju; Rylejew skłonił się i chciał podejść bliżej, lecz Mikołaj zatrzymał go.
— Stój! — rzekł cesarz i sam zbliżył się do niego i położył mu ręce na ramiona.
— Cofnij się! wstecz! wstecz! wstecz — rzekł trzykrotnie, zmuszając go, by cofnął się i obrócił w ten sposób, by światło od świec, padało mu prosto na twarz.
— Ot tak! — rzekł stawiając go przed sobą, patrz mi prosto w oczy. A ty — dodał, zwracając się do Benkendorfa, idź stąd i pamiętaj, że nikogo teraz nie przyjmuję.
Benkendorf wyszedł.
Cesarz milcząc, patrzył długo w oczy Rylejewa.
— Uczciwe! — rzekł wreszcie — takie oczy nie kłamią. Mówił to, jakby do siebie, a po krótkiej przerwie spytał:
— Jak nazwisko?
— Rylejew.
— A imię?
— Konrad.
— Po ojcu?