Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/258

Ta strona została przepisana.

Drugą już noc spędzał na twardem, kulawem, słomianem krześle, owijając się płaszczem i drżąc od chłodu. Nogi mu drętwiały, bolały krzyże, chciał położyć się na starej, obitej skórą kanapie, lecz natychmiast pchły go oblazły. Próbował kłaść się na podłodze, podłożywszy płaszcz — lecz od drzwi i od obmarzłych jeszcze szczap drzewa, zwalonych obok nieopalonego pieca, wiało takim chłodem, że bał się zaziębić, bo nie był jeszcze całkiem zdrów. Znów więc zasiadł na krześle, godząc się z losem.
— Dobrze i tak, wszystko dobrze! — powtarzał sobie w duchu.
Przypomniał, jak wczoraj, gdy prowadzili go pod konwojem na odwach, a on potknął się na ciemnych schodach, jeden z konwojowych uderzył go kolbą w plecy. Obejrzał się i sobaczył żołnierza młodego gołowąsa z perkatym nosem, bez brwi, który też spojrzał na niego z podełba, małemi, głęboko osadzonemi oczkami, posępnie, lecz bez złości.
— No! a ty się czego gapisz, sukinsyn, nie plącz nogami i marsz dalej.
— I to dobrze! — pomyślał Golicyn, wspominając ten moment.
A gdy wprowadzono go na odwach, dyżurny feldfebel, cuchnący tytoniem i wódką, obszukiwać go począł drobiazgowo. Tłuste palce, obrosłe rudym włosem i upstrzone piegami, pełzały po ciele jego, macały, szczypały. Odebrał mu medalion z miniaturą Zofii Naryszkin; związał w tył ręce powrozem, który wpijał się w ciało. Nazajutrz dopiero któryś z dyżurnych oficerów zlitował się i kazał go rozwiązać, ale ręce bolały go jeszcze.