Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/261

Ta strona została przepisana.

Tuż potem doszedł do wniosku, że to jasne światło służyć miało do śledzenia najdrobniejszych drgnień na twarzy aresztowanych, w czasie przesłuchania. W dole światło, a w górze przez oszklony sufit ziała bezdenna czarność nocnego nieba.
W rogu przy ścianie, pod Rodziną Świętą Dominiquina, za rozłożonym stolikiem od kart, zarzuconym papierami, siedział młody człowiek w mundurze lejbgwardzisty i husarskiego pułku, t. j. w obcisłej czerwonej kartce, suto szamerowanej złotem, z naszywkami oznaczającemi wysoką rangę. Był to jenerał-adjutant Lewaszew.
Konwojowi przyprowadzili Golicyna przed ów stolik; dwóch zostało u drzwi z obnażonemi szablami.
— Proszę, usiądźcie książę — rzekł Lewaszew, wskazując ręką krzesło. — Spotkaliśmy się, zdaje mi się, kiedyś u waszego wuja księcia Aleksandra Michajłowicza — przemówił po francusku takim tonem, jakby siedzieli naprzeciw siebie nie jak aresztant i sędzia śledczy, lecz jak dwaj goście, którzy spotkali się w znajomym domu.
— Służyliście książę w wojsku?
— Służyłem.
— W którym pułku?
— W Preobrażeńskim.
— Czy dawno wzięliście dymisyę?
— Przed dwoma laty.
Golicyn patrzył na Lewaszewa. Twarz nie zła i nie dobra, tylko obojętna, oczy ani głupie ani zbyt mądre, a tylko trochę przebiegłe. Światowy, przykładny młodzieniec, lichy zapewne huzar, a wyborny tancerz. Dobry zapewne chłopak, z tych co sami lubią żyć i drugim żyć dają.