Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/278

Ta strona została przepisana.

Mówił tak coraz ciszej, ciszej, aż wreszcie zamilkł, oczy zamknął i niby zasnął! tylko po twarzy ciekły mu łzy, być może przez sen, bo razem uśmiechał się.
Benkendorf pocałował go w głowę z nieobłudną, być może, czułością.
W drugim końcu sali taka sama ciężka portyera, jak ta, za którą stał Golicyn, rozsunęła się i wszedł cesarz. Wszyscy go okrążyli, mówiąc pół głosem, aby nie zbudzić chorego, poszczególne tylko słowa dolatywały Golicyna.
— Byle gorączka się nie podniosła.
— Krew trzeba puścić, okłady na głowę.
— Ważne zeznania?
— Baz związku, bredzenie chorego.
— To nic, dojdziemy.
Golicyn nie wiedział sam, kiedy wrócił na dawne miejsce za parawanem i siedział w odrętwieniu dłuższy czas.
Nagle ocknął się i zobaczył Lewaszewa, który znów zasiadł za swym stolikiem od kart i rozpatrywał papiery.
Golicyn skoczył i rzucił się ku niemu tak nagle, że Lewaszew drgnął, obejrzał się i zerwał się również.
— Co to jest? Co wam Golicyn?
— Prowadźcie mnie do cesarza.
— Nie można, zajęty, jeśli macie mu co powiedzieć, to i ja powtórzę.
— Nie! Ja chcę do cesarza, zaraz w tej chwili mnie prowadźcie.
— Czego pan krzyczy? Czyś pan zmysły postradał?
— Tak! Postradałem zmysły, rozum straciłem. Jednego już doprowadziliście do obłędu, a