Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/28

Ta strona została przepisana.

— Patrzę na wszystko — mawiał — jak na grę ruchomych cieni. Obok niego szeptali dwaj starzy dygnitarze.
— Mam nadzieję, że nie utracimy was jeszcze — pytał jeden.
— Bóg raczy wiedzieć, co teraz będzie — odpowiadał drugi, ruszając ramionami. Onegdaj po wieczerzy ugaszczał nas Piotr Piotrowicz szampanem, mówiąc: »Pijmy, póki można!« Nie wiadomo, czy jutro żyć będziemy.
— Cóż tak zawsze zadumany Wasza Ekscelencyo? — rzekł, podchodząc do Karamzina starszy szambelan Aleksy Lwowicz Naryszkin, człowiek zasypany wprost złotem i brylantami, o twarzy wysoce dostojnej, a nie znaczącej i sztucznym uśmiechu starego wielmoży z czasów carowej Katarzyny.
Wesołek to był i żartowniś wtedy nawet, gdy innym było nie do żartów.
— Nie ja jeden a cała Rosya — zaczął Karamzin.
— No! Rosyę zostawmy na boku — uśmiechnął się Naryszkin. — Onegdaj w czasie panichidy na placu przed cerkwią dokazywać zaczęli dorożkarze. Posłano do nich, by ich uśmierzyć z przestrogą, że nie godzi się oddawać swawoli, gdy wszyscy opłakują nieboszczyka. A oni na to: poco go — powiadają — opłakiwać? Można i tak cześć oddać za to, że tyle czasu żył, bo widzicie go, mało to lat carował?! Oto macie Rosyę!
Blada twarz Karamzina zapłoniła się.
— Spodziewam się — rzekł — że znajdą się jeszcze w Rosyi ludzie, zdolni zapłacić należny dług wdzięczności...