zienie wydało mu się pomyślnością. Sanie zatrzymały się, aresztanta wysadzono, biorąc go znów pod ręce i prowadzono po stopniach na jakieś schody, drzwi zazgrzytały na rdzawych zawiasach i zatrzasnęły się z ciężkim hakiem.
»Zostawcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie« — przypomniał sobie Golicyn.
Zdjęto mu z oczu opaskę, i major prowadził go przez długi korytarz, słabo oświetlony mętnymi płomykami i gdzie były po obu stronach szeregi drzwi, opatrzonych numerami. Poduszkin szedł przodem i pukał do różnych drzwi, pytając czy zajęty. Odpowiedź zawsze prawie wypadała twierdząco, wreszcie odnaleziono celę, o której plac major rzekł: »ten numer wolny«.
— Proszę tu wejść — rzekł uprzejmie Poduszkin.
Golicyn wprowadzony został jakby w wązką i długą szczelinę muru, przypominającą grób. Szyldwach zaświecił lampkę, składającą się z zielonej szklaneczki, z knotem pływającym w oliwie. Przy mdłem światełku obaczył Golicyn nawisłe sklepienie powały, okno w głębokiej niszy, zaopatrzone w gęstą i grubą kratę żelazną, dwa krzesła, stolik szpitalny, tapczan i cuchnący szaflik w kącie, tak zwaną »paraszkę«.
Zdjęto z niego kajdany, rozebrano całkowicie, obszukując go, rewidując, poszczypując, nawet pod pachą, potem zabrano mu jego odzież i włożono ubranie aresztanta. Kurtkę więzienną, spodnie, zatłuszczony chałat, ostrzępione pantofle, nad miarę duże.
Po chwili wszedł do celi wysoki, chudy staruszek, w długopołym surducie a czerwonemi wyłogami i czerwonemi naszywkami, krojem mun-
Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/284
Ta strona została przepisana.