Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/288

Ta strona została przepisana.

duszną stęchlizną, podziemnej wilgoci, a gdy zapalono w piecu z korytarza, rura żelazna rozgrzana mocno trzeszczała od ognia, tak że w głowę było gorąco, a w nogi zimno.
Ściany opadały koliście, przedłużając niejako sufit do samej podłogi, tak, że stać można było prosto tylko w samym środku celi, a po bokach trzeba się było zginać. Pod zasnutem pajęczyną sklepieniem, roiły się pająki, tarakany i inne jeszcze gady, nieznanego Golicynowi wyglądu, wysuwając się do połowy z różnych szczelin.
— Lepiej się nie rozglądać — i spuścił oczy, lecz wtedy ujrzał, że coś pełznie po podłodze; był to olbrzymi rudy szczur.
Okno było grubo zamalowane kredą, tak, że nawet w dnie słoneczne panował w celi, wieczny mrok. We drzwiach wyrżnięty otwór, tak zwane »oczko»« okratowane od wnętrza, a zewnątrz zasłonięte zieloną firanką. Szyldwach, który chodził po korytarzu wysłanym wojłokową matą, i sam miał na nogach miękie walonki, poruszał się niedosłyszalnie, a skoro tylko więzień pozwolił sobie kaszlnąć, chrząknąć, poruszyć stołkiem, ukazywała się zaraz w »oczku« czujna twarz dozorcy.
— Kto tu? — spytał z po za drzwi znajomy Golicynowi głos.
— Michajłow — odpowiedział głos Poduszkina i w okienku poznał Golicyn wąs Lewaszewa.
Dlaczego nazwano mnie Michajłowem, zapytywał siebie więzień, chyba dlatego, że jestem synem Michała.
Celui ci a les fers aux bras et aux pieds — objaśniał Lewaszew, jakby pokazując komuś