Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/293

Ta strona została przepisana.

Lecz Golicyn odgadł odrazu, że po to głównie przyszedł. Oswobodziwszy się z nacisków, Golicyn znów spojrzał uważniej na swego gościa i stwierdził znów ów dwoisty wyraz, przebiegły i prostoduszny razem. Nie mógł i teraz rozstrzygnąć, co w człowieku tym przeważa, chytrość, czy prostota.
— Dawno nie byłem! — odparł mimowoli na pytanie o spowiedzi.
— A teraz nie życzycie sobie?
— Nie! Nie życzę.
Rosyjskie prawa nakazują duchownym donosić o wrogich uczuciach przeciw »wysoko położonym osobom« — pomyślał Golicyn.
Ojciec Piotr, jakby chciał jeszcze go o coś zapytać, lecz nie rzekł nic i spuścił głowę. Potem wstał i miał się ku odejściu.
— Spieszę do waszego sąsiada Oboleńskiego, który siedzi tu obok za ścianą. Zdaje się przyjaciel wasz.
— Tak, przyjaciel.
— Zanieść mu pozdrowienie od was?
— Owszem pozdrówcie.
Niepodobało się Golicynowi, że ojciec Piotr tak łatwo udziela mu wiadomości, o której nie wolno wiedzieć aresztantowi, jakby już z sobą weszli w zmowę.
— Ach! omal nie zapomniałem — rzekł jeszcze Mysłowski, wyjmując z kieszeni stary skórzany futerał.
— Moje okulary! — krzyknął z radością Golicyn, skąd się u was wzięły?
— Od pana Frindina.
— Odbiorą mi je znowu, już jedne zabrali.
— Nie odbiorą, dostałem dla was pozwolenie.