Co rano żołnierzyk inwalida przynosił mu do omywania glinianą miskę i ołowiany dzbanek, napełniony wodą. Golicyn nie mógł się sam umyć, mając ręce skute, więc żołnierz namydlał mu ręce jedną po drugiej i zlewał je wodą. Raz przyniósł mu ułamek zwierciadła, on spojrzał i nie poznawał własnej twarzy, tak wychudł, zmienił się, zarósł. Nie kniaź to Golicyn już był, a prawdziwy Michajłow katorżnik. Z żołnierzem nie wdawał się w rozmowę, a i ten zresztą uparcie milczał, lecz raz sam przemówił.
— Raczcie wasza wielmożność przejść bliżej do pieca, tam będzie cieplej.
Mówił to szeptem i przeniósł sam taboret z miską bliżej pieca, gdzie nie dosięgał już wzrok szyldwacha, czuwającego w korytarzu; potem spojrzał na Golicyna przeciągle i jakby ze współczuciem.
— Ot! tęskno siedzieć w kazamacie — rzekł — ale co poradzisz, tak się widać Bogu podobało; Bóg lubi cierpiących, to się może i zmiłuje.
Golicyn spojrzał na niego. Twarz koścista szara, z wystającemi pod oczyma policzkami, lecz w małych, zapadłych oczkach taka dobroć, iż zdziwił się, że tego pierwej nie zauważył. Dobył z kieszeni portret ze spisanym alfabetem.
— Możesz to oddać Oboleńskiemu?
— Pozwólcie, owszem, można będzie.
Ledwie Golicyn zdążył wsunąć mu do ręki, papier, gdy wszedł plac-major Poduszkin, z gefrejterem Niczyporenką. Obejrzeli piec, który znów dymił, nie zauważyli nie i wyszli.
— Małośmy nie wpadli — szepnął Golicyn, blady z przerażenia.
— Bóg się zmiłował — szepnął żołnierzyk.
Strona:D. M. Mereżkowski - Dekabryści.djvu/298
Ta strona została przepisana.